poniedziałek, 25 czerwca 2012

Nibyświt...



      Zbiegłem po kamiennych schodach w nibyświt. Potykając się o własne stopy brnąłem przez gęstą, mleczną mgłę w stronę bagien, by wygrzebać zawiniątko zakopane przed laty pod zwalonym, spróchniałym pniem. Biegnąc rozbijałem głowy sennym dmuchawcom. Trącałem koniuszkami palców fioletowe dzwonki płosząc szykujące się do snu ćmy. Rozcapierzone, lepkie pajęczyny owijały się wokół kostek, jakby chciały mnie powstrzymać. Skaleczony palec krwawił, marząc purpurą po zieleni. Zmęczony, zmarznięty i mokry zatrzymałem się na chwilę. Chwytając łapczywie powietrze w zaciśnięte płuca podpierałem się dłońmi o spękaną, chropowatą korę. Skrzypiący złowieszczo grubą odroślą dąb przypomniał o dźwiganym niegdyś wisielcu i zagubionym palcu, za który wcześniej ciągano nieszczęśnika by przywołać wiatr. Ruszyłem dalej, słysząc w rozwichrzonych, rozłożystych konarach chichot przewrotnego losu… zwolniłem dopiero, gdy znalazłem się wśród smukłych, białych pni. Stąpając delikatnie po zielonym, miękkim, wilgotnym kożuchu mchu omijałem powalone gniewem burz drzewa, spróchniałe karpy i kłębowiska gałęzi. Uśmiechnąłem się do patrzącego na mnie jelenia zdobnego w piękny wieniec, okalający uniesiony lekko ku górze łeb… jakby świadomego swojego majestatu. Kiedy w końcu odtarłem do celu, padłem na kolana i zacząłem grzebać. Oblepione wilgotną ziemią palce odsłoniły szarości zbutwiałego materiału. Otworzyłem zawiniątko, wstrzymując tym samym siłę zapętlonych niegdyś słów… wypowiedzianych w noc księżyca pełni… Owoc skowytu duszy i serca lamentu.

.

czwartek, 21 czerwca 2012

Spłakana Dziewanna...



Dzień trzeci siąpi nieustannie. Cienkie strużki wody prześlizgują się pomiędzy kępkami traw niczym zwinne węże, czarując lśnieniem aksamitnych tasiemek. Ciężkie od kapek deszczu kwiaty, zastygłe w głębokim ukłonie, muskają ogrzmiałą ziemię pieszczotą wilgotnych płatków. Wszystko ciurka… koronami drzew przecieka. Odpływa… zabierając z sobą nadzieję na nocne świętowanie. Uzbierane zioła nie uniosą się dymem z ogniska, nie okadzą upojonych tańcem ciał, nie zbudzą pod wieczór gryzącą wonią schwytaną we włosy i skórę jedwabnym świtem. Święty ogień nie zapłonie plując deszczem iskier. Nie wzbiją się do gwiazd słowa starych pieśni, przywołujących melodią pamięci pradawnych przodków, wychwalając duszy radowaniem zapomniane bóstwa i obalonych Bogów. Smutek w sercu gęstnieje jak mgła wokół Bezdusza i żalem ulotnym zagnieżdża się na ustach…

.

wtorek, 19 czerwca 2012

Kolejna Burza...



       Kolejna burza przeszła nad Bezduszem trącając błyskawicami o grzbiet dachu. Dudniąc nad głową niczym stado spłoszonych tarpanów kopytem o ubitą ziemię. Brudna żółć nieba, przecinana poszarpanymi wstęgami czerwieni i kłębiące się nad nią szaro – granatowe chmurzyska malowały obraz jak po katastrofie nuklearnej. W samym jej sercu panowała cisza… cisza absolutna i bezruch. Świat jakby zamarł… nie drgnął liść, kwiat ni źdźbło trawy. Martwica ożywiona jedynie moim oddechem i kołataniem w piersiach, w które cichaczem wkradł się niepokój… lęk pierwotny. Wtem zerwał mnie na nogi trzask żarówki i deszcz iskier sypiących się na kamienną posadzkę. I znów cisza, ciemność i brak prądu. Noc całą spędziliśmy w kuchni zalanej ciepłym blaskiem świec. Wsłuchani w trzaski palących się sosnowych szczap kandyzowaliśmy imbir. Wspomagając się nikłym światłem starej latarki otaczaliśmy w brązowym, trzcinowym cukrze gorące, lśniące plasterki. Popijając kolejny kieliszek kawowej nalewki chichraliśmy się jak dzieciaki... oczywiście z nadmiaru cukrów we krwi.






.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Zapach lilii...


      Nadciąga burza sypiąc piaskiem w stronę schodów. Kłęby suchych traw przetaczają się przez podwórze zabierając ze sobą uciekające w pośpiechu żuki. Zdezorientowane muchy wciskają się w szpary okiennic. Po korytarzu szaleje wiatr. Wieje i zawiewa. Na piętrze stara, poniemiecka szafa tłukąc skrzypiącymi skrzydłami drzwi jęczy pragnieniem wzbicia się pod dach… nad… ponad to wszystko. Zapomniane palta strzepują z kołnierzy ciężki kurz. Słomiane maty zwijając się z przestrachu suną w bezpieczny kąt, płosząc gazety, które jak stado mew wzbiły się do lotu i tłuką stronicami o szyby. W całej chałupie zaczyna się ruch… wszystko ożywione wiruje i tańczy. Skłębione, czarne chmury niczym wzburzone, sztormowe morze przepływają za ramami okien strasząc pomrukami grzmotów i żyłami błyskawic. Białe firany, niby welony nieszczęsnych topielic unoszą się pod sufitem. Pojedyncze, grube krople jak łzy olbrzyma bębnią o spody kolorowych garnków zawieszonych na płocie, pod którym nieśmiało pękły pierwsze kwiaty lilii… Woń ich przywołuje słodkim, duszącym zapachem wspomnienia o ukochanych spoczywających w kołyskach trumien. O mrokach kapliczek, w których żegnałem się z nimi kładąc ostatni pocałunek na wystygłych ustach, spoglądając na woskowe twarze z niedosytem, by jak najwięcej zapamiętać, sczytać z martwych rysów nim skryły je wieka. Przywołuje wspomnienie każdego bębnięcia grudy ziemi o drewno, zgubionej łzy, co kładła na kolana. Deszcz tłucze, a ja siedzę na spękanym krześle, tkwię w bezruchu czując się jak aktor, który nie otrzymał angażu… niepotrzebny… dla którego nie ma już żadnej roli.

.