Pierwsze światło brudnego poranka
wsiąka w półprzytomne źrenice jak ostatnie łzy w zmiętego jaśka. Powoli
wygrzebuję się spod wzburzonej niespokojnymi snami pościeli. Opuszkami palców
wygładzam zagniotki na twarzy. Przeczesując grzebieniem dłoni zmierzwione włosy
cicho proszę swojego człowieka by coś zjadł, zaparzył kawę i nie odkładał
golenia na kolejne dni. Niestety kawa nie smakuje jak Whisky z lodem, a
kilkudniowy chleb przykleja się do podniebienia niczym przeżuta guma do podeszwy
buta. Nastroszone chłodem podwórkowe koty zerkają w okno. Ich wydłużone cienie
kładą się na ścianie przybierając kształty rogatych demonów. Kocury spozierają
bursztynowymi ślepiami raz na mnie, raz
w talerz. Wyciągają szyję i przechylają trójkątne łby, jakby chciały sczytać
tajemnice wypisane błękitnymi zawijasami na brzegach porcelany. Krajobraz za
szklaną płytą nie sprzyja… wietrzysko szarpie miotłami drzew, rwie na strzępy
czupryny traw ciągnąc nad kretowiskami smętną nutę. Zlewam się z tym pejzażem, wtapiam się w niego, z beznadziejną tęsknotą w
piersiach i żalem nad utraconym czasem, co się nie cofnie, nie wróci. Otulony czarną melancholią wsłuchuję
się w melodię, co gra pod kroplami. Próbuję wyłowić z niej jakiś ciepły dźwięk,
który przywróci mnie do życia, tak jak
czyni to jedna nieba łza opadając na różę Jerycha.
.